Fakt że Hellada znów płonie, mimo kolejnych “transz pomocowych” od unijnego big brothera, nasze oficjalne (czyt. gadzinowe) media starają się ze wszystkich sił przemilczeć, a jak się już nie uda przemilczeć, to chociaż zbagatelizować. Właściwie to trudno im się dziwic; nasz ukochany eurokołchoz (czyt. Deutsches Reich) i jego frankfurcki bank (czyt. Reichsbank) ładują kolejne miliardy ojro mające “uratować”(słowo ratunek w ostatnich miesiącach, przynajmniej w geopolityce zaczyna nabierać nowego znaczenia) grecką gospodarkę od bankructwa (czyt. nie dopuścić do wyjścia przez ten kraj z bagna nazywanego strefą euro), a ci wredni południowi lenie i nieroby, zamiast skakać pod Niebiosa (lub jak kto woli pod Olimp) z radości, trzymać mordę na kłódkę i godzić na wszystko co wykombinują, a jakże dla ich dobra, “starsi i mądrzejsi” rzucają pomarańczami i innym barachłem w policję chroniącą namiestników tychże “starszych i mądrzejszych” w Guberni Greckiej, i wcale, ale to wcale z tejże pomocy się nie radują. Was ist los, zum Teufel?!
Oczywiście, z naszego punktu widzenia, nie ma co idealizować samych Greków. Faktem jest że wszystkie tzw. subwencje, czyli unijne marchewki dla debili, z apetytem przejedli, popili metaxą i przetrawili w czasie dwugodzinnej sjesty w ciągu dnia, między 14 a 16, gdy jest tak gorąco że nie mogą (nie chce im się?) pracować. Co więcej, marchewki te bardzo im posmakowały, zwłaszcza “pracownikom” urzędów, szeroko pojętej administracji i budżetówki. Coż zrobić, narody południa mają taką naturę, poza tym obowiązywała tu zasada “bierz jak dają”, a greccy politycy, aby zdobyć głosy, dawali, oj dawali, hojną ręką, nie myśląc o tym że każdy worek, a zwłaszcza ten z prezentami, jakieś dno mieć musi.
Efekt mamy; prezenty się skończyły, a brukselski Mikołaj (bynajmniej nie święty), za nowe Geschenki, każe płacić suwerennością i w politykę wewnętrzną Peloponezu się wtrążala.
Gdyby owe Geschenki jeszcze do łapek/brzuchów naszych kochanych, niezbyt pracowitych Hellenów trafiały, to i może tych pomarańczy w stronę białych kasków, przynajmniej przez jakiś czas, leciałoby mniej, wiadomo żyj dniem, mawiał Epikur, również Grek.
Sęk w tym jednak, że podarki trafiają do kieszeni w surdutach opiętych na brzuszyskach bankowych mafiosów, ani z Helladą etnicznie ani wspólnym interesem nie związanych.
Takiego robienia w jajo, nawet najbardziej filozoficznie nastawiony i kontemplujący zachód słońca nad Adriatykiem przy kieliszku Uzo, potomek Zorby a tym bardziej Leonidasa, nie zaakceptuje. Dlatego lecą pomarańcze, i coraz częściej coś cięższego. Greccy namiestnicy euroreichu, niedługo będą mieli bardzo poważny dylemat; czy gumowe kule zastąpić ołowianymi, nie przez przypadek – jak na łódzkich juwenaliach parę lat temu, ale planowo i zamierzenie.
Taki zamiar i jego ewentualne wykonanie, wiązać się będą z konsekwencjami, których charakter będzie, ujmijmy to w ten sposób; ostateczny. Kto, w obronie obcych interesów, krew rodaków przelewa, ten okrywa się wieczną niesławą i dla własnego bezpieczeństwa, musi przelać jej tyle by bunt do końca zdławić. Ci którzy taki rozkaz wydadzą, nawet po stłumieniu rebelii nie będą w Grecji bezpieczni – brat Hamida Karazja w Afganistanie zginął w zamachu, mimo amerykańskiej ochrony. A jeśli wojsko i siły porządkowe odmówią strzelania do rodaków? Jeśli zobaczą na końcu lufy brata, sąsiada, kogoś kogo znają i zwrócą ją w drugą stronę? Wtedy rząd namiestników upadnie, powstanie kryzysowy gabinet narodowego ocalenia, który ogłosi wystąpienie z eurokołchozu, powrót do drachmy i zapewne dokona zabiegu podobnego do tego jaki wykonała Rosja bolszewicka po obaleniu i zamordowaniu Cara z rodziną; odmówi spłaty długów (Romanowowie potwornie zadłużyli Imperium) jako zaciągniętych przez państwo, którego kontynuacją nowa Grecja nie będzie. Ci z namiestników którzy nie zdążą nawiać do Brukseli, staną przed sądem i skończą marnie, zaś kraje-wierzyciele zaczną z początku izolować Grecję. Ponieważ jednak pieniądze wpompowane w banki znajdujące się w Grecji są dość spore, wierzyciele (czyt. Niemcy) zaczną się niecierpliwić i zechcą uzyskać pełną kontrolę polityczną i gospodarczą nad niepokornym terytorium, osiągnąć to będą mogli jedynie drogą militarną, a wtedy, podobnie jak 1940 r., Falschirmjaeger znowu wylądują na Krecie.
Taki scenariusz jest możliwy (każdy lichwiarz pożycza po to by zarobić, lub przejąć majątek dłużnika, nie z dobroci serca), w przypadku jego realizacji istnieje też prawdopodobieństwo rozszerzenia konfliktu. W europrzerębel fiskalny wpadły przecież też inne kraje (PIIGS- Portugal, Ireland, Italy, Greece, Spain), katastrofa może mieć zatem wymiar ogólnoeuropejski( chyba nikt zdrowy na umyśle nie sądzi że Anglia pozwoli na stworzenie w Republice Eire niemieckiego protektoratu, Irlandia to nie Polska czy Czechy, leży za blisko ), a w konsekwencji globalny. Wtedy… cóż my, Polacy, partyzantkę mamy w genach…
Miejmy nadzieję jednak na to, że eurobajzel rozpadnie się sam, przy minimalnej liczbie ofiar, dzięki przejrzeniu na oczy narodów Europy, które w wyborach odrzucą wstawiany im kit i pogonią eurokratyczną sitwę Schulzów, Cohn-Benditow i innych Buzkohuebnerów do rezerwatu, gdzie ich miejsce. A rezerwat możemy im zrobić w Brukseli, stolicy państwa będącego sztucznym tworem. Myślę że uda się to wynegocjować z wyzwolonymi Wallonami i Flamandami.
Jacek Przybylski – członek KNP Łódź